sobota, 12 kwietnia 2014

3. Śpij



Chłód.
Czuję coś na nosie. Zabiera mi się na kichnięcie, ale powstrzymuję je. Nie mam siły nawet podnieść powiek. Przejeżdżam wierzchem dłoni po mojej twarzy, aby się rozbudzić. Przecieram oczy i wreszcie je otwieram.
Cholera, gdzie ja jestem?
Przez moje ciało przechodzi dreszcz, wywołany okropnym chłodem. Leżę na czymś miękkim. Pierwsze co przychodzi mi do głowy, to sprawdzenie czy mam na sobie ubrania.  Może to idiotyczne, ale ten chłopak nie jest święty. Anioły nie noszą kajdanek.
Miejsce, w którym się znajduję, jest małym pokoikiem. Z okna, które jest otwarte na oścież, wydobywa się straszny ziąb. Najbardziej przeraża mnie to, że cały świat jeszcze śpi. Ciemność znajduje się dokładnie wszędzie za oknem. A w tym małym pokoiku, jak gdyby nigdy nic, świeci się lampka nocna.
Chrapnięcie.
Myślałam, że zejdę na zawał. Boże, jeśli ktoś jest tu w tym pokoju…  Świetnie. Zamieram, oczekując na kolejne chrapnięcie, które nie następuje.
Dzięki Bogu
Pozbywam się całkowicie obaw i ignoruję odgłos. Dopóki do moich uszu nie dociera mruknięcie. To się dzieje naprawdę. Miękkie coś, na czym siedzę, okazuje się łóżkiem. Sprawdzam dokładnie czy jestem w nim sama. Nikogo nie znajduję. Moją uwagę przykuwa źródło światła. Koło lampki leży parę rzeczy. Zegarek, telefon i paczka, strzelam, że papierosów.
Przenoszę wzrok na ściany pokoju. Niedużo udaje mi się zobaczyć, ale wszędzie wiszą jakieś obrazki z dziwnymi abstrakcjami. I wreszcie widzę to, czego tak rozpaczliwe szukałam. Sprawca dziwnych odgłosów leży na małej sofie w rogu pokoiku, najdalej oddalonym od wielkiego okna. Chętnie bym się zamieniła. Niech teraz tej osobie wiatr pobuszuje we włosach. Do głowy przychodzi mi pomysł. Nie mam pewności, czy ta osoba na kanapie, jest tym chłopakiem, ale jeśli mam rację, to trzeba się zbierać. Wciskam przycisk odblokowania telefonu.

03:03

Patrzcie Państwo, wręcz idealna godzina do ucieczki i poszukiwania własnego domu. Przykrywam się kołdrą, na której nieświadomie cały czas leżałam, czekając na kolejne olśnienie. W chwili, gdy ją unoszę, coś spadło z hukiem na ziemię. Przeklinam pod nosem i spoglądam to na obcą osobę, to na upadły telefon. Ten tym razem jest mój. Gdyby tak zadzwonić po tatę? Sam by zadzwonił, gdyby nie brał nocek i wiedział, że jego córka nie leży we własnym łóżku. Jest ryzyko, dzwonić do niego o tej porze. Co ja mu powiem?
Podnoszę się z łóżka, trzymając kciuki w myślach, aby ból nóg nie powrócił. Uśmiecham się szeroko, sama do siebie. Przeciągając się, zauważam coś niepokojącego. Postać przeciera oczy. Stoję w bezruchu, zatrzymuję oddech, zrobiłabym wszystko, aby dalej spała. Na szczęście układa się powrotem wygodnie na miejscu. Schylam się po moją własność, zapinam płaszcz, który wciąż miałam na sobie i podchodzę do tego okna. Chwila. Moja torebka. Jestem przekonana, że miałam ją ze sobą. Macham ręką w kierunku otwartego okna i zaczynam intensywne poszukiwania mojej zguby. Zaglądam wszędzie, pod łóżko, za małą komodę, dużą szafę. Omijałam tylko tę małą sofę. Ale to  w sumie była moja ostatnia deska ratunku. Nie mogę zostawić moich dokumentów, nie tu.
Spinam się w sobie i stąpając na palcach podchodzę do obcego. Z każdym krokiem moje serce bije szybciej i szybciej. Zanim dokładnie oglądam miejsce, przypatruję mu się. To ten chłopak, który odepchnął mnie od pożaru, zakrył usta i oczy, ten który mnie tu przyniósł. Gdziekolwiek jestem teraz, na pewno lepiej mi tu niż na ulic z obolałą nogą. Schylam się nad nim.
Ciemne loki leżą w bezładzie na jego delikatnym czole. Nad zgrabnym nosem, znajdują się zamknięte oczy, zakończone długimi rzęsami. I usta. Pozornie małe, ale takie inne. Jest skulony, ale wiem, że jest dużo wyższy ode mnie. Jego duże dłonie spoczywają pod głową. Nie ma na sobie butów. Ciekawa jestem rozmiaru jego stopy, dlatego zaglądam pod sofę. Znajduję jednak coś innego. Uśmiecham się i wyjmuję spod niej moją, niedużą torebkę.
Prostuję się i spoglądam w stronę okna. Teraz wystarczy jeszcze zorientować się, które to piętro. W głębi duszy mam nadzieję, że to parter. Wychylam się przez nie. Czemu zawsze muszę mieć pecha. Nie ma mowy, nie skoczę nawet z tego I piętra. Nadzieja we mnie umiera.
Rozkładam się na parapecie, przewieszając jedną nogę przez okno. Stukam butem o coś. Rynna! Może się udać. Mam bardzo dużo czasu. Musi się udać. Po prostu musi. Schodzę z parapetu i ostatni raz podchodzę do chłopaka.
-Mam nadzieję, że widzę cię po raz ostatni. Nie znam nawet twojego imienia, ale chciałabym ci podziękować. Może jesteś przestępcą, może nie, jestem ci wdzięczna. Do widzenia – wyszeptałam.
Jednak wciąż przyglądam się tym pięknym rzęsom. Bardzo chciałabym znać kolor jego oczu. Ale wiem, że nie mogę tu zostać. To przecież chore. Rose, Rose! Co ty robisz?
I nagle jakby wyczytał w myślach moją prośbę. Otwiera te oczy. Chcę w nie spojrzeć, ale na litość boską! Kładę się na plecach na podłodze przy sofie, modląc się, aby tu nie spojrzał i spał dalej.
Mówiłam już że mam pecha? Wystawia głowę. Spogląda na mnie. Wreszcie je widzę. Rozpala mnie dziwne uczucie. Boję się, ale ten strach łączy się z okropną przyjemnością. Zieleń. Jego oczy są przykładem najpiękniejszej zieleni, jaką kiedykolwiek w życiu widziałam.

-Myślałem, że uciekniesz – szepcze ochrypłym głosem.

Zamieram.
~~

Jak obiecałam, kolejny rozdział i to szybciej niż poprzedni :)

Jeśli przeczytałeś, bardzo proszę o opinię - to dla mnie ogromna mobilizacja :)


sobota, 5 kwietnia 2014

2.Ból


Odskakuję lekko w stronę Nancy, na dźwięk strzału. W cieniu wielkiego drzewa przy banku, stoi kilku mężczyzn, nie mam pojęcia po co się tam zebrali. Przed oczami migają mi postacie ludzi, uciekających z miejsca zdarzenia. Policjanci interesują się nimi, szczególnie, gdy padają kolejne ślepe strzały. Chłopak w kajdankach korzysta z okazji, kiedy puszczają go dobrze wysportowani mężczyźni, udający się w pogoni za wandalami. Nie mogę skupić myśli na tym co się dzieje, nie wiem gdzie mam patrzeć. Ruszam w stronę pasów, by jak najszybciej odpędzić od siebie nieprzyjemne myśli, wywołane chłopakiem i strzałami. Nancy pośpiesznie rusza za mną. Gdybym była ostrożniejsza, na pewno zauważyłabym, że zakłócający spokój mężczyźni, biegną w podobnym kierunku. Wydaje mi się, jakby z ziemi wyrósł wielki płomień. Zahaczam jedną nogą o drugą, potykając się. Wokół wyrzucane są kolejne race. Balansuję, żeby się nie wywrócić i nie wpaść wprost w centrum  pożaru, który zdążył już objąć kilka drew w parku. Nagle tracę równowagę, ale nie wiem dlaczego. Stykam się czubkiem nosa z zabrudzoną trawą, zgnieciona przez ciężar, na moich biodrach. Ktoś, kto chciał mnie uratować (w sumie mógł pogorszyć sytuację) wstaje. Kątem oka zauważam pukle loków.
Wszyscy ludzie w parku biegają i krzyczą. Zrywam się oszołomiona z ziemi. Co się do cholery dzieje?! Zaczynam biec w stronę Nancy, która znika mi po chwili z oczu, przez zdezorientowany tłum wystraszonych pożarem ludzi. Niedługo potem nie widzę już nigdzie jej beżowej kurtki ani nawet jaskrawej apaszki.  Chcę jak najszybciej wynieść się z tego głośnego miejsca. Omijam co staje mi na drodze. Przebiegając obok jakiejś zagorzałej uliczki, jednej z tych, które dziś nazywany ciemnymi uliczkami, zahaczam nogą o wystający krawężnik. Po raz kolejny tego dnia, tracę panowanie nad swoim ciałem. Upadam boleśnie na twardy chodnik.
Chcę tak bardo wstać i biec dalej, ale nie mogę ruszyć nogą. Pstrzę na nią, wygląda normalnie. Myślę, że waży z tonę, z każdą próbą nie udaje mi się nią poruszyć. Jestem przerażona tym faktem, ale uznaję, że to skurcz i lekceważę całą sytuację, modląc się, aby nikt tędy nie przechodził. Znajduję się w zbyt bezbronnej sytuacji.
Masuję łydkę, co tylko wszytko pogarsza. Czuję jak ból rozrywa moje mięśnie. Zabieram się, do tego, aby rozwiązać mojego buta. Wyjmuję nogę ostrożnie i czołgam się w głąb uliczki. Zamieram, gdy słyszę brzdęk kluczy. Pada parę przekleństw, a cienie postaci kierują się w moją stronę. Moja noga ma się  lepiej. Próbuję się podnieść, piszczę lekko z bólu, ale po chwili dyskomfort znika. Idę powoli do najbliższej ławki i zmęczona padam na nią. Zapominam zupełnie o tych przeklętych cieniach, których tak bardzo się przeraziłam.  
W sumie tata nigdy nie powiedział mi, co się stało z mamą. Wiem, że umarła, ale nigdy mi nic o tym nie powiedział. Ja nie zadawałam pytań, on nie miał na co odpowiadać. Kiedy byłam mała nigdy nie zauważyłam, żeby mama miała problemy zdrowotne. Jedyne co zawsze powtarzała to muszę usiąść.
Nie wiem, gdzie konkretnie się znajduję, ani którą mamy godzinę, lecz skoro skończyłam pracę o 17, oznacza to, że zaraz ściemni się na dobre. Patrzę z politowaniem na złote liście drzew, dobrze, że te nie zostały spalone. Właściwie, to co się stało z tym chłopakiem i dziwnymi mężczyznami?  Przenoszę się po chwili do wyjścia z tej uliczki i przechodzę na drugą stronę jezdni. Coś leży na ziemi. Brzdęk, który wcześniej usłyszałam, nie był wywołany tylko rzutem kluczy o asfalt. Obok nich leżą kajdanki, a dziś widziałam je na rękach tego chłopaka. Mój Boże, on jest na wolności. Może być gwałcicielem, zabójcą, może należeć do jakiegoś gangu. A niebo było granatowe. Do mojej głowy dociera właśnie, że chłopak może bez problemu mnie tu znaleźć i Bóg wie co ze mną zrobić.
I nagle. Przed oczami mam całkowicie zlany obraz, przez mocne pchnięcie. Ktoś zakrywa dłonią moje usta i oczy. Wystawiam język i próbuję oślinić przeciwnika, ale najwyraźniej nic sobie z tego nie robi. Gdy nawet ugryzieniami nie odnoszę sukcesu zaczynam wiercić się w uścisku. Do mojego ucha dociera parę przekleństw o tym, żebym się zamknęła. Boję się tak cholernie,  że je lekceważę. Ten ktoś traci wszystkie nerwy i odsłania mi widok.
-Do jasnej cholery, dziewczyno, uspokój się na chwilę. Nie mam zamiaru nic ci zrobić – szepce, gdy wciąż stoję do niego tyłem.
Po chwili rozumiem, czemu zależy mu na ciszy.
Mała latarnia rozświetla noc londyńskiej ulicy i ukazuje mi pięciu mężczyzn. Jeden z nich głośno wykrzykuje swoje rozczarowanie, gdy zauważa leżące na ziemi kajdanki. Podczas ich rozmowy znowu czuję ten upierdliwy dyskomfort.  Chłopak luzuje trochę ścisk. A moja noga swoje. Ból wywołuje u mnie łzy. Tak bardzo chcę, żeby przeminął. Tak strasznie to boli, kłuje.  Potężny żar wypełnia moją łydkę. Schylam głowę. Nie zauważam, że mężczyźni odeszli, a duże dłonie mnie puszczają. Nie jestem na to przygotowana. Upam na ziemię, obijając dodatkowo głowę o ścianę budynku. Pewnie myśli, że coś mi zrobił. Łzy topią się w włosach , gdy  mojej w  głowie rodzi się wizja uciekającego z miejsca zdarzenia chłopaka. Choć uważam go za przestępcę, ktoś musia mi pomóc, bo ból był nie do zniesienia. Jednak dzieje się zupełnie inaczej. Czuję jak powoli podnosi moje obolałe ciało. Syczę, gdy chwyta prawą  łydkę.

Idziemy przez mrok.Pochłaniam się w moim bólu.  Nie wiem gdzie chce mnie zanieść. Najmniej mnie on teraz obchodzi. Ból ustaje na tyle, abym mogła zamknąć oczy i rozmarzyć się w sowich snach.

__________________________________________________________

Wróciła wena!
O to jest rozdział 2 :)
Jeśli przeczytałeś, możesz podzielić się ze mną swoją opinią, każdy komentarz mile widziany :)

Przypominam: aby być informowanym(a) o rozdziałach, wystarczy napisać komentarz od rozdziałem, ze swoim userem.
Jeśli przeczytałeś, bardzo proszę o opinię - to dla mnie ogromna mobilizacja :)